poniedziałek, 24 listopada 2014

Fitz Roy - Montaña humeante

Trekingi górskie w Patagonii to ważna część wypraw w ten region świata, a podejście pod FitzRoy to perełka, której nie wolno ominąć!


Drugi dzień w El Chaltén i drugi Trekking po górach. Ból mięśni i kolan po wczorajszym nie napawał nas do końca optymizmem, ale nie mogliśmy się poddać bez walki. Tym razem czekała na nas dłuższa i trudniejsza trasa 23km, 800 metrów wysokości i ostra końcówka przed dojściem do celu. Tak jak i wczoraj pierwsze podejście dało nam niesamowicie w kość i przeraziło, że będzie gorzej:)

Celem naszej wycieczki było Lago de los tres z widokiem na najwyższy szczyt Patagonii - FitzRoya (3.406 mnpm). Szczyt ten odkrył w 1877 roku Perito Moreno (dokładnie ten sam, którego imię nosi lodowiec w parku Las Glacieres). Nazwa FitzRoy pochodzi od nazwiska kapitana statku badawczego Beagle. Mieszkańcy używają innej nazwy El Chaltén, co w języku Indian Tehuelche oznacza "dymiący" - przez chmury, które nawet w słoneczne dni unoszą się nad szczytem.


Długo zastanawiałam się jak opisać tą trasę, żeby oddać jej urok. Najlepiej prostu przeżyć to samemu, bo żadne słowa nie oddadzą tego piękna, ale spróbuję:) Droga prowadziła przez klimatyczne lasy Lenga, obok malowniczego jeziora Capri i przez rozległą dolinę, a potem przez rzekę Rio Blanco. Dolina mieniła się w słońcu tysiącami kolorów od zieleni przez czerwień po żółć i biel. Krajobraz górski przeplatał się momentami z nadmorskim, gdzie drzewa rosną na małych plażach. Dużo podziwu wzbudziło we mnie też zdyscyplinowanie turystów - w całym parku nie ma koszy na śmieci i wszystko trzeba zabrać ze sobą do miasteczka. I to działa! Nigdzie nie znaleźliśmy nawet papierka. Na trasie m.in. przy Rio Blanco mijaliśmy pole namiotowe, dla tych którzy szczyt chcą zobaczyć w świetle zachodzącego lub wschodzącego słońca - my tej przyjemności nie mieliśmy.





Około godziny przed celem powitała nas tabliczka, że teraz zaczyna się ostre i niestabilne podejście. Nie do końca miałam świadomości co nas czeka, ale jedno mogę powiedzieć - tak ostrego podejścia jeszcze nigdy nie robiłam. Wejście po kamieniach i skałach trwało rzeczywiście godzinę. Z czasem udało mi się znaleźć rytm i mimo totalnego zmęczenia wyprzedzać na trasie innych wędrujących. W pewnym momencie zobaczyłam, że jestem prawie na górze - ależ byłam szczęśliwa! Jakie było moje zdziwienie jak zobaczyłam, że muszę jeszcze dwa razy zejść w dół i wdrapać się po kamieniach i szutrze na wzgórze, żeby osiągnąć cel:) Widok, który zobaczyłam był wart, każdego kroku i każdej kropelki potu...





Nie mogłam oderwać wzroku od turkusowego jeziora po jednej i białego zamarzniętego po drugiej stronie. Do tego ta pogoda! W miedzy czasie doszliśmy do wniosku, że wszyscy w grupie naprawdę zasłużyli na ten urlop, bo pogoda zawsze sprzyja naszym planom - co tutaj w Patagonii nie jest takie oczywiste. Ostrzegano nas przed wyjazdem, że część wycieczek, może się nie odbyć, bo tutaj pogoda zmienia się z minuty na minutę - odpukać do tej pory udało się wszystko:)

W czasie zejścia byliśmy świadkami jednej pięknej sceny. Para 71-latków ze Szwajcarii nie tylko weszła na górę, ale praktycznie zbiegła na dół mijając bez większego wysiłku wszystkich na trasie. Na dole pogratulowali sobie wejścia i dali sobie buziaka - tylko pozazdrościć zdrowia i uczucia i brać przykład!
Niestety nie mogliśmy spędzić na górze całego dnia i trzeba było jeszcze wrócić do hostelu mimo, że nogi już nie były chętne;) W pewnym momencie kapryśna pogoda dała o sobie znać. Zerwał się bardzo silny wiatr, który utrudniał schodzenie. Kiedy doszliśmy do nadal słonecznej doliny, nad unosiły się ciężkie, ciemne chmury i nie zazdrościliśmy tym, którzy wybrali się tam po nas. Krótko mówiąc trafiliśmy w okno pogodowe:)


Ciepłe popołudniowe słońce jeszcze bardziej podkreśliło magiczne kolory i dawało nam energię, żeby dotrzeć do wioski.





Przyznam się, że ja nie czułam nóg i ostatnie 300m to już tylko godnością i honorem i nadzieją na stek i piwo:) Pani w naszej knajpce (byliśmy tam już dwa razy) nas nie zawiodła. Po niesamowitym dniu w górach, doświadczyliśmy kulinarnego raju! Zimnie piwo ze schłodzonego kufla smakowało jak napój bogów! A potem prawdziwa argentyńska kolacja...


Pani na trawienie poczęstowała nas lokalnym likierem Legui z miodu i ziół i może to znowu przez zmęczenie, ale byliśmy zachwyceni:) Co ciekawe na koniec zwróciliśmy szefowej lokalu uwagę, że brakuje kilku pozycji po czym ona machnęła ręką i dodała, że to nie problem:)


I na deser Flan z Leche Dulce, czyli naszym kajmakiem - palce lizać. Tego dnia nigdy nie zapomnę....


Nocleg: Hostel Pioneros del Valle w El Chanten, pokoje 8 osobowe z  łazienką

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz