Trekingi górskie w Patagonii to ważna część wypraw w ten region świata, a podejście pod FitzRoy to perełka, której nie wolno ominąć!
Drugi dzień w El Chaltén i drugi Trekking po górach. Ból mięśni i kolan po wczorajszym nie napawał nas do końca optymizmem, ale nie mogliśmy się poddać bez walki. Tym razem czekała na nas dłuższa i trudniejsza trasa 23km, 800 metrów wysokości i ostra końcówka przed dojściem do celu. Tak jak i wczoraj pierwsze podejście dało nam niesamowicie w kość i przeraziło, że będzie gorzej:)
Drugi dzień w El Chaltén i drugi Trekking po górach. Ból mięśni i kolan po wczorajszym nie napawał nas do końca optymizmem, ale nie mogliśmy się poddać bez walki. Tym razem czekała na nas dłuższa i trudniejsza trasa 23km, 800 metrów wysokości i ostra końcówka przed dojściem do celu. Tak jak i wczoraj pierwsze podejście dało nam niesamowicie w kość i przeraziło, że będzie gorzej:)
Celem naszej wycieczki było Lago de los tres z widokiem na najwyższy szczyt Patagonii - FitzRoya (3.406 mnpm). Szczyt ten odkrył w 1877 roku Perito Moreno (dokładnie ten sam, którego imię nosi lodowiec w parku Las Glacieres). Nazwa FitzRoy pochodzi od nazwiska kapitana statku badawczego Beagle. Mieszkańcy używają innej nazwy El Chaltén, co w języku Indian Tehuelche oznacza "dymiący" - przez chmury, które nawet w słoneczne dni unoszą się nad szczytem.
Nie mogłam oderwać wzroku od turkusowego jeziora po jednej i białego zamarzniętego po drugiej stronie. Do tego ta pogoda! W miedzy czasie doszliśmy do wniosku, że wszyscy w grupie naprawdę zasłużyli na ten urlop, bo pogoda zawsze sprzyja naszym planom - co tutaj w Patagonii nie jest takie oczywiste. Ostrzegano nas przed wyjazdem, że część wycieczek, może się nie odbyć, bo tutaj pogoda zmienia się z minuty na minutę - odpukać do tej pory udało się wszystko:)
W czasie zejścia byliśmy świadkami jednej pięknej sceny. Para 71-latków ze Szwajcarii nie tylko weszła na górę, ale praktycznie zbiegła na dół mijając bez większego wysiłku wszystkich na trasie. Na dole pogratulowali sobie wejścia i dali sobie buziaka - tylko pozazdrościć zdrowia i uczucia i brać przykład!
Długo zastanawiałam się jak opisać tą trasę, żeby oddać jej urok. Najlepiej prostu przeżyć to samemu, bo żadne słowa nie oddadzą tego piękna, ale spróbuję:) Droga prowadziła przez klimatyczne lasy Lenga, obok malowniczego jeziora Capri i przez rozległą dolinę, a potem przez rzekę Rio Blanco. Dolina mieniła się w słońcu tysiącami kolorów od zieleni przez czerwień po żółć i biel. Krajobraz górski przeplatał się momentami z nadmorskim, gdzie drzewa rosną na małych plażach. Dużo podziwu wzbudziło we mnie też zdyscyplinowanie turystów - w całym parku nie ma koszy na śmieci i wszystko trzeba zabrać ze sobą do miasteczka. I to działa! Nigdzie nie znaleźliśmy nawet papierka. Na trasie m.in. przy Rio Blanco mijaliśmy pole namiotowe, dla tych którzy szczyt chcą zobaczyć w świetle zachodzącego lub wschodzącego słońca - my tej przyjemności nie mieliśmy.
Około godziny przed celem powitała nas tabliczka, że teraz zaczyna się ostre i niestabilne podejście. Nie do końca miałam świadomości co nas czeka, ale jedno mogę powiedzieć - tak ostrego podejścia jeszcze nigdy nie robiłam. Wejście po kamieniach i skałach trwało rzeczywiście godzinę. Z czasem udało mi się znaleźć rytm i mimo totalnego zmęczenia wyprzedzać na trasie innych wędrujących. W pewnym momencie zobaczyłam, że jestem prawie na górze - ależ byłam szczęśliwa! Jakie było moje zdziwienie jak zobaczyłam, że muszę jeszcze dwa razy zejść w dół i wdrapać się po kamieniach i szutrze na wzgórze, żeby osiągnąć cel:) Widok, który zobaczyłam był wart, każdego kroku i każdej kropelki potu...
Około godziny przed celem powitała nas tabliczka, że teraz zaczyna się ostre i niestabilne podejście. Nie do końca miałam świadomości co nas czeka, ale jedno mogę powiedzieć - tak ostrego podejścia jeszcze nigdy nie robiłam. Wejście po kamieniach i skałach trwało rzeczywiście godzinę. Z czasem udało mi się znaleźć rytm i mimo totalnego zmęczenia wyprzedzać na trasie innych wędrujących. W pewnym momencie zobaczyłam, że jestem prawie na górze - ależ byłam szczęśliwa! Jakie było moje zdziwienie jak zobaczyłam, że muszę jeszcze dwa razy zejść w dół i wdrapać się po kamieniach i szutrze na wzgórze, żeby osiągnąć cel:) Widok, który zobaczyłam był wart, każdego kroku i każdej kropelki potu...
Nie mogłam oderwać wzroku od turkusowego jeziora po jednej i białego zamarzniętego po drugiej stronie. Do tego ta pogoda! W miedzy czasie doszliśmy do wniosku, że wszyscy w grupie naprawdę zasłużyli na ten urlop, bo pogoda zawsze sprzyja naszym planom - co tutaj w Patagonii nie jest takie oczywiste. Ostrzegano nas przed wyjazdem, że część wycieczek, może się nie odbyć, bo tutaj pogoda zmienia się z minuty na minutę - odpukać do tej pory udało się wszystko:)
W czasie zejścia byliśmy świadkami jednej pięknej sceny. Para 71-latków ze Szwajcarii nie tylko weszła na górę, ale praktycznie zbiegła na dół mijając bez większego wysiłku wszystkich na trasie. Na dole pogratulowali sobie wejścia i dali sobie buziaka - tylko pozazdrościć zdrowia i uczucia i brać przykład!
Niestety nie mogliśmy spędzić na górze całego dnia i trzeba było jeszcze wrócić do hostelu mimo, że nogi już nie były chętne;) W pewnym momencie kapryśna pogoda dała o sobie znać. Zerwał się bardzo silny wiatr, który utrudniał schodzenie. Kiedy doszliśmy do nadal słonecznej doliny, nad unosiły się ciężkie, ciemne chmury i nie zazdrościliśmy tym, którzy wybrali się tam po nas. Krótko mówiąc trafiliśmy w okno pogodowe:)
Ciepłe popołudniowe słońce jeszcze bardziej podkreśliło magiczne kolory i dawało nam energię, żeby dotrzeć do wioski.
Przyznam się, że ja nie czułam nóg i ostatnie 300m to już tylko godnością i honorem i nadzieją na stek i piwo:) Pani w naszej knajpce (byliśmy tam już dwa razy) nas nie zawiodła. Po niesamowitym dniu w górach, doświadczyliśmy kulinarnego raju! Zimnie piwo ze schłodzonego kufla smakowało jak napój bogów! A potem prawdziwa argentyńska kolacja...
Ciepłe popołudniowe słońce jeszcze bardziej podkreśliło magiczne kolory i dawało nam energię, żeby dotrzeć do wioski.
Przyznam się, że ja nie czułam nóg i ostatnie 300m to już tylko godnością i honorem i nadzieją na stek i piwo:) Pani w naszej knajpce (byliśmy tam już dwa razy) nas nie zawiodła. Po niesamowitym dniu w górach, doświadczyliśmy kulinarnego raju! Zimnie piwo ze schłodzonego kufla smakowało jak napój bogów! A potem prawdziwa argentyńska kolacja...
Pani na trawienie poczęstowała nas lokalnym likierem Legui z miodu i ziół i może to znowu przez zmęczenie, ale byliśmy zachwyceni:) Co ciekawe na koniec zwróciliśmy szefowej lokalu uwagę, że brakuje kilku pozycji po czym ona machnęła ręką i dodała, że to nie problem:)
I na deser Flan z Leche Dulce, czyli naszym kajmakiem - palce lizać. Tego dnia nigdy nie zapomnę....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz