Przejazd z Argentyny do Chile zaskoczył nas na wiele sposobów: najpierw przejście graniczne bez celników i zasięgu komórkowego, a potem odprawa wśród owiec i w rytmie WMCA. Po wielu przygodach dotarliśmy szczęśliwie do Puerto Natales - miasta zbudowanego z blachy falistej.
Dzisiaj ostatecznie pożegnaliśmy się z El Calafate, a chwilowo z Argentyną i ruszyliśmy do Chile. Mimo, że autobusy rejsowe robią trasę do Puerto Natales regularnie nigdy nie wiadomo, którą trasę i które przejście wybierze kierowca. Planowany czas podróży to 5 godzin. Plan jednak nie zawsze pokrywa się z rzeczywistością - ale to tym później:)
Dzisiaj ostatecznie pożegnaliśmy się z El Calafate, a chwilowo z Argentyną i ruszyliśmy do Chile. Mimo, że autobusy rejsowe robią trasę do Puerto Natales regularnie nigdy nie wiadomo, którą trasę i które przejście wybierze kierowca. Planowany czas podróży to 5 godzin. Plan jednak nie zawsze pokrywa się z rzeczywistością - ale to tym później:)
Mimo że nie była to nasza pierwsza podróż autobusem byłam ponownie mile zaskoczona ilością miejsca na nogi i wygodą podróży. Po ok. 4 godzinach podróży spędzonych na rozmowach i spaniu (tutaj brak snu nadrabia się w środkach transportu) dojechaliśmy do granicy. Sama granica wyglądała dość skromnie...
Ku naszemu zdziwieniu uśmiechnięty pan kierowca powiedział nam, że ma dla nas wiadomość: na przejściu po chilijskiej stronie nie ma celników, bo akurat strajkują. Nasza ekipa przyjęła tą wiadomość z dużym luzem, ale niektórzy pasażerowie byli mocno oburzeni i zdenerwowani. Z tego co udało mi się zrozumieć (a tutejszy hiszpański różni się od tego co znam z książek;)), mieli zarezerwowany lot i bali się że nie dojadą na czas. Padły propozycje, żeby obdzwonić inne przejścia, ale pech chciał, że nikt nie miał zasięgu GSM. Może dla nas Europejczyków to dziwne ale tutaj kilometrami nie ma sieci i jakoś wszystko funkcjonuje - to idealny kraj dla tych którzy chcą się wyłączyć!
Ale wracając do tematu...kierowca zdecydował o przejeździe na drugie przejście. W pewnym momencie zjechaliśmy z asfaltowej drogi na szutrową, na łąkach pojawiły się stada owiec i ostatnią rzeczą której oczekiwałam w tym otoczeniu byli celnicy, a jednak:) Przy odprawie po stronie argentyńskiej miałam wrażenie, że cofnęliśmy
się w czasie. Celnicy siedzieli przy małym drewnianym stoliku, a wpisy
były robione w wielkich księgach i potwierdzane pieczęciami. Przy
odprawie paszportowej na początku używano komputera z poprzedniej ery,
ale padł prąd i również tu przerzucono się na wersje papierową. Ale
również tu dała o sobie znać argentyńska organizacja - wszyscy
podróżujący musieli ustawić się w kolejce wg listy z autobusu, żeby
ułatwić prace panów celników - Ordnung muss sein - też w Argentynie;)
Na granicy przy wjeździe prześwietlane są wszystkie bagaże w poszukiwaniu produktów których nie można wwieźć (np. owoców, warzyw, zwierząt i takich tam). Przy samej odprawie paszportowej po raz kolejny nie mogłam opanować uśmiechu. W okienku celników rozbrzmiewała muzyka i hity takie jak WMCA, Step by step czy Celebrations. Widok celnika, który śpiewa jeden hit po drugim równocześnie wbijając pieczątki naprawdę mnie urzekł:) W ten sposób 3 godziny opóźnienia zostały wynagrodzone!
W Puerto Natales odnaleźliśmy nasz hostel, a raczej kwatery prywatne u przemiłej pani Teresy w fioletowym domku z blachy falistej. Tutaj też mam wrażenie, że czas zatrzymał się jakieś 20 / 30 lat temu. Architektura miasteczka jest bardzo spójna - wszystkie domki wyglądają jak zrobione z dykty i ma się wrażenie, że mogą się w każdej chwili się rozpaść - to takie ogródki działkowe na większą skalę. Podobno na pobliskim malowniczym cmentarzu zmarli mają lepsze warunki spoczynku niż żyjący w mieście - może uda nam się jutro o tym przekonać. Mimo, że biedę widać na każdym kroku to miasteczko jest schludne i czyste.
Nazwa Puerto Natales pochodzi z języka łacińskiego od słowa natal - czyli narodzin. W tym wypadku chodzi o narodziny Chrystusa, bo region ten został odkryty przez Europejczyków pod koniec XIX wieku dokładnie 24 grudnia. Miasto, w którym mieszka ok 19 tysięcy mieszkańców żyje głównie z turystyki - na każdym kroku można znaleźć hostel lub restauracje. Niestety w przeciwieństwie do El Calafate i El Chalt można tu znaleźć sporo sklepów z pamiątkami prosto z...Chin.
Na kolacje wybraliśmy się na owoce morza, kraby i lody z rabarbaru, na które wydaliśmy kupę kasy jak na lokalne warunki (rachunek opiewał na 166 tysięcy peso!). Mimo, że było bardzo smacznie jutro winko kupujemy w supermarkecie;)
Wracając do hotelu kolejny uśmiech dzisiejszego dnia wywołała tablica informacyjna na naszej ulicy wyjaśniająca, którędy uciekać w razie Tsunami - wierzę, że ta wiedza nam się nie przyda:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz