Ostatni dzień w Buenos Aires był zdecydowanie muzealnym, kulinarnym jak i tanecznym ukoronowaniem naszej tułaczki po Ameryce Południowej!
Przeprawa promowa z uroczej Colonia de Sacramento do Buenos Aires nie była najlepszym początkiem dnia. Nie wiem w ilu kolejkach i jak długo staliśmy, ale zdecydowanie za długo. Podobno bilety na prom udało nam się zdobyć w promocyjnej cenie, ale 90 dolarów amerykańskich za przepłynięcie się godzinę starą i zardzewiałą łajbą nie nazwałabym promocją.
W Buenos powitał nas niemiłosierny upał. Miałam wrażenie, że jeszcze trzy tygodnie temu powietrze było o co najmniej 10 stopni chłodniejsze. Po czasie dowiedziałam się od naszego kierowcy, że takie upały o tej porze roku to rzadkość - szczęściarze z nas;) Do tego hałas wielkiego miasta, tłumy na ulicach - ja osobiście marzyłam o powrocie do pingwinów:)
Siedzenie w dusznym hostelu nie było jednak żadnym rozwiązaniem. Polecono nam odwiedziny Museo del Bicentenario, czyli muzeum uwieczniające 200-lecie uzyskania niepodległości przez Argentynę (wstęp gratis). Architektom muzeum udało się idealnie wtopić nowoczesność (szklany dach czy multimedialne prezentacje) w historyczne mury fortu Buenos Aires. W muzeum można prześledzić burzliwą historię Argentyny podzieloną na 14 rozdziałów. Od rewolucji, przez Peronizm, zamach stanu, dyktaturę i neoliberalizm, aż po rok 2010. Głównym źródłem informacji są nagrania video przedstawiające oryginalne materiały z tamtych lat. Niestety wszystkie informacje podawane są tylko i wyłącznie po hiszpańsku, a napisy informacyjne w filmach są często nieczytelne i szybko znikają z ekranu. Trzeba się nieźle namęczyć, żeby coś zrozumieć, ale jak już się uda to można dostać gęsiej skórki...
Kroki z muzeum skierowaliśmy prosto do restauracji, w której byliśmy w pierwszym dniu w Buenos - Don Ernesto. Ale droga do lokalu nie była łatwa. Upał był niemiłosierny. Ulica, na której jeszcze 3 tygodniu temu był ogromy targ została zamknięta. Jak się okazało powodem był niemiecki film z Emmą Watson pt. Colonia opowiadający o czasach Pinocheta w Chile. Premiera podobno na jesieni.
Po (za)długim spacerze dotarliśmy do celu. Kolacja wynagrodziła nam wszystko, mimo że obsługa była wyjątkowo beznadziejna i ewidentnie niezadowolona z naszej obecności. Jedliśmy jak szaleni: mejillones (80 pesos) na dobry początek, bife de lomo (150 pesos) z ensalada mixta (35 pesos) i puré
de calabaza (40 pesos), do tego vino tinto (30 pesos) i już standardowo na deser flan con dulce de leche
(30 pesos). Z radością też po raz ostatnio wywiązałam się z mojej roli księgowej i rozliczyłam rachunek, który był dużo niższy niż się spodziewaliśmy:)
Lekko ociężali, wróciliśmy na ulicę i mieliśmy wrażenie, że trafiliśmy w środek grudniowego karnawału. Ulicą przechodziły dziesiątki grup bębniarzy i tancerek, wszędzie rozbrzmiewała głośnia i radosna muzyka, a feria kolorów była nie do opisania. Nie liczyły się rzeczy takie jak wiek, płeć czy waga. Półnagie kobiety tańczące w kabaretkach, stringach i stanikach były potwierdzeniem, że szerokość bioder czy ilość kilogramów nie ma znaczenia, a nagość w przestrzeni publicznej jest czymś zupełnie normalnym. Co poniektórzy z nas dali się ponieść muzyce i razem z Argentyńczykami sunęli w karnawałowych pochodzie. Podobno powodem tego "protestu" były plany wprowadzenia zakazu muzykowania na ulicach stolicy. Buenos bez muzyki na ulicach? Że w ogóle ktoś wpadł na taki pomysł....
Już myśleliśmy, że możemy spokojnie wracać do domu, a na Plaza de Mayo trafiliśmy na koncert chrześcijański, który miał zwrócić uwagę na problem przemocy w rodzinie - temat niewątpliwie ważny, ale jednak przygnębiający. Tanecznym krokiem ruszyliśmy więc dalej. Krok był tak taneczny, że radosne przejście jednej z uczestniczek naszego wyjazdu między dwoma radiowozami policjant skwitował krótko z uśmiechem na ustach "to się nazywa radość życia":) Ten sam policjant poinformował nas też, że na równoległej ulicy odbywa się festiwal Tango Milonga. Nie mogliśmy tego nie zobaczyć. Te ruchy, ta namiętność, ta wolność w tańcu - nie mogliśmy oderwać wzroku od par w każdym wieku pokazujących swoje umiejętności czy to na scenie czy na ulicy. Do samego końca napawaliśmy się muzyką i panującą tam magiczną atmosferą...
Nocleg: Porta del Sur w Buenos Aires, pokoje 4 osobowe ze łazienką
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz