poniedziałek, 1 grudnia 2014

Tierra del Fuego

Większość osób traktuje Ushuaia jako bazę wypadową na pobliski lodowiec, na wycieczki w góry albo na rejsy statkiem po kanale Beagle. Ale to miasto ma dużo więcej do zaoferowania...


Rano obudziły nas promienie słońca, a widok błękitnego nieba nad kanałem Beagle wprawił nas w bardzo dobry nastrój. Po standardowym argentyńskim zestawie śniadaniowym (bagietka, dżemy i dulce de leche) ruszyliśmy w drogę do Parku Narodowego Ziemi Ognistej (parque nacional Tierra del Fuego). Założony ostatecznie w 1960 roku (pierwsza próba miała miejsce w 1946 roku) rozciąga się na powierzchni 69 tysięcy hektarów, z czego tylko 2 tysiące dostępne są dla turystów. Wstęp do parku kosztuje 140 peso. 

Na terenie parku znajduje się poczta na końcu świata. Można wysłać stąd kartkę albo za jedyne 20 pesos wbić profesjonalną pieczątką do paszportu - idealna maszynka do robienia pieniędzy;)



Na terenie parku w wielu miejscach widoczne są kopczyki porośnięte trawą. Jest to dowód na wcześniejszą obecność plemion Indian yámana i selknam, które rozkładały na brzegu swoje obozowiska, a po jedzeniu wyrzucały resztki jedzenia, w tym muszle, za swoje szałasy, tworząc małe "góry śmieci", które obecnie są przedmiotem badań archeologicznych. W parku dominują drzewa bukowate czyli lenga i guindo. Idąc przez las miałam wrażenie, że przeniosłam się do czarodziejskiego i trochę mistycznego miejsca niczym z książek Tolkiena. Drzewa porasta jasnozielony mech zwisający z ich gałęzi niczym broda starca (barba de viejo). Wiele z nich jest również przyozdobionych chlebem Indian (pan de indio), czyli pomarańczowym jadalnym grzybem rosnącym niczym bombki na korze. Niestety przez następne 3 godziny wędrówki błotnistymi ścieżkami przez ciemny las czar pryska. Brak tu widoków, a leśne dróżki są wąskie i pełne turystów co utrudnia sprawne dotarcie do celu, czyli Lago Roca. Moim zdaniem jest to punkt programu, który powinno się zdecydowanie skrócić.





Po powrocie postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce. W informacji turystycznej dowiedziałam się co warto zobaczyć i nawet deszcz nie powstrzymał nas od zgłębiania historii miasta. Zaczęliśmy od wizyty w Muzeum Końca Świata. Dowiedzieliśmy się dużo o historii regionu, próbach ewangelizacji i licznych wyprawach naukowych. Muzeum może się również poszczycić dużą kolekcją wypchanych ptaków, za którymi normalnie nie przepadam, ale dzięki informacjom od pana z obsługi muzeum dowiedzieliśmy się o nich wiele interesujących rzeczy np. dlaczego padlinożerne kondory mają łyse łby (żeby pióra nie przyklejały się do krwi ofiar) i że dzięcioły nazywane są szalonymi ptakami.

Jak się okazało pan z obsługi bardzo chętnie dzielił się swoją wiedzą i cierpliwie odpowiadał na każde nasze pytania dotyczące jego kraju, a zadaliśmy ich naprawdę dużo:) W czasie naszych podróży autobusem widzieliśmy często przy drogach czerwone kapliczki pełne sztucznych kwiatów i religijnych symboli. Okazało się, że to odpowiednik naszych krzyży stawianych po wypadkach samochodowych. To od niego też dowiedzieliśmy się, jak smakuje pan de indio (czyli nijak) i że barba de viejo nie jest szkodliwa dla drzew.

A jak wygląda życie na końcu świata? Ushuaia to wbrew pozorom nie tylko turystyka. Rozwój miasta został wsparty decyzją z 1972 o przyznaniu praw miejskich i ustanowieniu strefy ekonomicznej. Zapoczątkowało to napływ obcego kapitału, wykup ziem przez inwestorów, budowę fabryk i np. gazociągów, które w tej chwili należą głownie do Chińczyków. W ciągu 30 lat ludność miasta wzrosła pięciokrotnie z 12 tysięcy do obecnie 60 tysięcy. W mieście nie ma problemu z pracą, jeśli jest się specjalistą w jakiejś dziedzinie. Bez kwalifikacji i dobrych referencji nie ma się jednak na nią szans. Skutkiem ubocznym szybkiego rozwoju był wzrost cen ziemi. Obecnie mało która osoba prywatna może sobie pozwolić na kupno ziemi w Ushuaia. Kilkadziesiąt kilometrów od miasta 450m2 ziemi kosztuje ok 35 tysięcy dolarów amerykańskich. Pan z muzeum zarabia np. 15 tysięcy pesos miesięcznie, z czego 7 tysięcy kosztuje go utrzymanie syna na studiach w innym mieście.

A jacy są Argentyńczycy? Trochę przypominają nas Polaków. Nie ma rzeczy, której nie umieją zrobić. Potrafią swoją kreatywność wykorzystać zgodnie z prawem, albo też zrobić wszystko, żeby prawo obejść. Kontrabanda też nie jest im obca. Politycy nie wzbudzają ich zaufania. Wielu z nich nie kieruje się dobrem regionu, tylko interesem partyjnym lub własnym. Często opozycja z zasady odrzuca pomysły partii rządzącej niezależnie od tego czy są one złe czy dobre. Brzmi znajomo?

Argentyna ma bardzo rozbudowany system socjalny. Zdaniem naszego informatora nawet za bardzo. Przy obecnej wysokości zasiłków biedni mieszkańcy Argentyny nie mają większej motywacji, żeby znaleźć pracę. Nie ma też odpowiedniego systemu, który wspierałby doszkalanie, rozwój i poszukiwanie pracy.

Po ponad godzinnej rozmowie wszyscy wyszli z muzeum szczęśliwy, a tłumacz dodatkowo zmęczony;)


Nocleg: Hostel Los Lupinos w Ushuaia, pokoje 7 osobowe ze wspólną łazienką

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz